wtorek, 14 stycznia 2014

Widziałam najdziwniejszą sztukę teatralną na świecie.


30 grudnia 2013 w Puttur, Karnatace, Indiach widziałam najdziwniejszą sztukę teatralną na świecie.

Na tytuł jej Sri Devi Mahathme (co znaczy boskie cuda, czy cos takiego). Jest to zarazem teatr, pokaz tańca, ceremonia religijna i spotkanie towarzyskie. Zasadnicza jest informacja, że przedstawienie to trwa… około 10 godzin. Od wieczora do rana.

Nie przyszłam na miejsce przed rozpoczęciem występu i nie wiem, jak to wszystko się zaczęło (z odległości kilku kilometrów słychać już jednak było wybuchy petard), ale przed wystawieniem zasadniczej części sztuki na scenie odbył się pokaz tańca (yakshagana, którego technikę nota bene wykorzystywano przez cały przebieg przedstawienia). Dwóch tancerzy-aktorów wystąpiło w rolach męskich, dwóch innych w rolach damskich. Postaci kobiece miały na sobie bardzo skomplikowane, warstwowe, kolorowe stroje i bardzo mocny makijaż-maskę. Głównymi środkami wyrazu tancerzy były niezwykle efektowne podskoki i obracanie się z równoczesnym wymachiwaniem nogami, a wszystko wykonywane w zawrotnym tempie oraz mimika twarzy. Przedstawienie hipnotyzujące.

W tym samym czasie można było zabrać sobie porcję obiadu i deseru, podawanych kilkanaście metrów dalej i skonsumować je sobie elegancko rękami w pozycji stojącej. W tym samym czasie w namiocie obok odprawiane były też różne modlitwy i święcenia (niektóre akcesoria wymagają odbycia na nich pewnej ceremonii (pudźa) zanim założy je aktor; dotyczy to atrybutów boskich, np. berła i nakryć głowy).

Scena sama w sobie była mała – wystawiona na świeżym powietrzu, wysoka na kilka centymetrów, a długa i szeroka na kilka metrów. Kurtynę stanowiło dwóch panów trzymających płachtę kolorowego materiału, wcale nie ukrywających swojej obecności (roli). Spektakl wychodził jednak poza ramy zasadniczej sceny. Jako że przedstawienie jest całonocne, musi angażować różne zmysły widza, czasem nawet do granicy strachu tak, aby nie zasnął.
W pewnym momencie z drobniutkiej drzemki wybudziły mnie krzyki i wybuchy. Z jednej strony publiczności kilkadziesiąt mężczyzn maszerowało z pochodniami. W kilku miejscach, między widzami, paliły się wielkie ogniska. Biegający wokół, poprzebierani za bogów i demony aktorzy, w strojach bardzo cudacznych i już samych w sobie krzykliwych, piszczeli lub ryczeli na całe gardło. Do tego grał zespół składający się z dwóch bębniarzy, jednego pana walącego w talerze i jeszcze jednego uderzającego drewnianą łyżką w bliżej nie zidentyfikowany instrument muzyczny. Z innej strony publiczności grała orkiestra dęta, a wszystkiego dopełniał śpiewak-narrator. W bezpiecznej odległości ktoś jedna po drugiej odpalał bardzo mocne, wstrząsające ziemią petardy. Czasami również sztuczne ognie.
W ciągu tej nocy odegrali kilka takich rozbudzających punktów kulminacyjnych. W połowie przestawienia rozdano też kolejny poczęstunek: herbatę z mlekiem i jakieś ciastka na ostro.

Fabuła spektaklu jest dosyć skomplikowana. Niestety nie dowiedziałam się w zupełności o co w tym całym ładnym chaosie chodziło. Wszystko odbyło się w języku kannada, oficjalnym języku stanu Karnataka. W miarę możliwości i cierpliwości słowa padające z ust aktorów i śpiewaka-narratora oraz symbole (w strojach, spojrzeniach, ruchach rękami, układach postaci) tłumaczyła mi siedząca obok nowo zapoznana lokalna dziewczyna. Ale nawet bez żadnego tłumaczenia i rozpoznania kontekstu dałoby się przesiedzieć tam całą noc zatracając się w rytmie muzyki, podskokach, krzykach, rykach, barwach i zapachach spektaklu.

Głównymi postaciami są bogowie, m.in. Brahma, Sziwa i Wisznu oraz demony. Cały spektakl opiera się na naprzemiennych pół-śpiewanych monologach (potwierdzanych co kilka sekund pomrukami aha, mhm, tak tak innej postaci lub narratora), dialogach i sekwencjach tanecznych. Przykładowo w scenie, w której Wisznu nie może się wydostać z brzucha Brahmy, który zamknął wszystkie otwory prowadzące na zewnątrz najpierw Wisznu wygłasza monolog o świecie, na co Brahma cały czas pomrukuje. Następnie zaczynają się kłócić. Jeden bóg wygłasza sekwencję, po czym tańczy przez kilka minut, obserwowany nieruchomo przez drugiego. Potem się zamieniają. I znowu. I znowu. Do tego gra muzyka i śpiewa narrator. Czasem wybuchnie głośna petarda lub zapali się kadzidło. Może ktoś zionie ogniem. Aktorzy w niezwykły sposób odgrywają swoje role twarzami: ruchami brwi i gałek ocznych, spojrzeniem i ogólnym wyrazem twarzy (pokrytej sowitym makijażem). Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam. Ich stroje też są bardzo piękne.

Rano o 6.30, czyli zaraz przed wschodem słońca, spektakl dobiegł końca. Wraz z ostatnim słowem padającym w przedstawieniu zaczęto rozmontowywać scenę, zwijać kable i pakować sprzęt. Dosłownie w tej samej sekundzie. Aktorzy natychmiast zdjęli wszystkie liczne warstwy stroi (prócz spodni) i chwycili za kawałki materiału do zmywania makijażu. Aktorzy ci występują ze swoim stałym programem co noc! Przerwę mają tylko podczas pory deszczowej, czyli około trzech miesięcy. Całe przedstawienie ma ściśle określoną tradycyjną formułę, w której zmian się nie wprowadza. Spektakl ten można zobaczyć tylko w południowej części Karnataki i północnej Kerali. Jest on czymś pomiędzy sztuką a ceremonią religijną. Wierzy się w to, że zorganizowanie tego przedstawienia przynosi pomyślność. Grupa nie narzeka więc na brak zamówień występu. Chodzą jednakowoż pogłoski, że brakuje chętnych do poświęcenia się tej lokalnej tradycji i grup występujących w tym programie jest coraz to mniej.

Równocześnie z demontażem dekoracji w namiocie między sceną a namiotem aktorów odbyła się pudźa, czyli rutynowa ceremonia religijna jaką można zobaczyć tysiąc razy dziennie w każdej hinduistycznej świątyni. Ofiarowano któremuś z bogów (jego reprezentacji w postaci figurki) banany, kokosy i inne jedzenie. Kapłan przeszedł dookoła ze świętym ogniem, którego każdy mógł dotknąć i jego ciepło skierować na twarz. Rozdano symboliczny poczęstunek (jedzenie wczesniej ofiarowane bogowi), czyli garść czegoś słodkiego, w tym wypadku płatków ryżowych z cukrem. Rozlano również do dłoni po łyżeczce świętej wody do wypicia. A chwilę później w budynku obok gotowe było już śniadanie: żółty ryż i kawa lub herbata z mlekiem.

Kilkaset osób, które dotrwały do końca, niechybnie przysypiając na krześle, po pożywnym posiłku rozeszło się we wszystkie strony świata. Niektórzy do swoich sklepów i lokali, inni na swoje plantacje i pola, jako że nadszedł właśnie poniedziałek. Ja chwiejnym krokiem ruszyłam do mojego tymczasowego domu, do następnego dnia jeszcze niepewnie rozróżniając wyobrażenie od rzeczywistości, szczypiąc się co rusz w ramię dla pewności.

A dlaczego po prostu nie pokażę zdjęcia lub wideo? Tym razem nie chodzi o wolny Internet. Nieświadoma wcześniej w czym przypadnie brać mi udział, nie miałam przy sobie kamery. O zgrozo i pięknie przypadku!


A tu bardzo scisle zwiazane z powyzszym tematem zdjcie drzewa.


Puttur, Karnataka, Indie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Kambodży część druga